piątek, 26 września 2014

Z przemyśleń dnia codziennego: Wszyscy jesteśmy hipokrytami.

Z przemyśleń dnia dzisiejszego: Ciekawe, czy istnieje coś takiego, jak "dzień codzienny" i "dzień dzisiejszy".
Odpowiedź na te pytania jest zapewne bardzo ciekawa, ale w obliczu tego, jak mnie wszystko boli dzisiaj, nie ma większego znaczenia.

Byle do jutra i do tej cholernej wódki.

poniedziałek, 22 września 2014

Fermentują się frustracje

Czytam nową, trochę irytującą Bridget. Mimo wszystko wciągającą, ale ja nie o tym. Bridget jest już stara, jak zawsze pieprzy o wadze, a raczej nadwadze, i założyła sobie konto na Twitterze. Wszystko pięknie, ale oprócz pieprzenia o (nad)wadze, pieprzy dodatkowo o braku osób śledzących ją na rzeczonym Twitterze. Wszystko to nie ma absolutnie żadnego znaczenia, ale przypomniało mi się, kiedy weszłam dzisiaj na Facebooka, zobaczyłam milionową osobę, która wrzuciła listę swoich ulubionych książek, bo została nominowana w głupim łańcuszku i pomyślałam sobie:

DLACZEGO KURWA NIKT NIE PYTA MNIE O LISTĘ MOICH ULUBIONYCH KSIĄŻEK?

Dlaczego, no?!
Czy ja się ludziom nie kojarzę z osobą czytającą książki?
Ja, absolwentka polonistyki, która jako dziecko siedziała zamknięta w domu, bez kontaktu z rówieśnikami, i czytała?
Albo może boją się zapytać? Bo boją się, jakie tytuły bym wymieniła? I że miałyby jakiś związek z jedzeniem kotów żywcem?
Albo nikt o mnie nie pamięta?
A co, jeśli jedyny łańcuszek, do którego by mnie zapraszali, to łańcuszek z poleceniem "Stwórz listę dziesięciu ulubionych piw"?
Albo, że nawet do takiego łańcuszka nikt by mnie nie zaprosił?

Przerażające.

Nie wiem, co mam zrobić w tej sytuacji, ale może:
Poprosić Rudą, żeby zaprosiła mnie do łańcuszka (do którego jej chyba też nikt nie zaprosił, bo jej poziom popularności najwyraźniej jest równy mojemu)?
Czy poprosić M., żeby w ramach solidarności zaprosił mnie do łańcuszka (w którego autentyczność, tzn. tego zaproszenia, nikt nie uwierzy, bo nikt się po M. nie spodziewa łańcuszków, zresztą prawdopodobnie z tego powodu nikt go również do niego nie zaprosił)?
Albo może poprosić kogoś, kto już wrzucił swoją listę, żeby zedytował treść i doczepił mnie do swoich nominowanych (co byłoby najbardziej ponurą, upokarzającą, żałosną rzeczą na świecie)?
Albo usunąć konto na Facebooku? :-)

No nie wiem, nie wiem.

Ale to nic, w sobotę idę na wesele. Nie będzie tam prawdopodobnie nikogo, z kim mogłabym porozmawiać, a tym bardziej porozmawiać na intelektualne tematy, zwłaszcza dotyczące listy ulubionych książek. Za to będzie wódka. 

Tym oto alkoholicznym, ale pozytywnym, akcentem zakończę moje intelektualne i literackie dywagacje i pozbieram się z pracy do domu, po czym potłukę się przez kolejną godzinę fantastycznym autobusem linii 102, który jeździ, jakby kierowca cierpiał na ciężką depresję albo zwiotczałość mięśni i nie miał siły wcisnąć gazu. I będę, uwaga, uwaga, CZYTAĆ KSIĄŻKĘ, na przekór wszystkim, którzy nie chcą mnie nominować do łańcuszka, a właściwie do łańcuszków, żadnych, czy tam nawet wszystkich.

A jutro, jak na złość, stworzę pełną listę dziesięciu moich ulubionych książek wraz z obszernymi objaśnieniami i uzasadnieniami wyboru i wrzucę sobie tutaj, po czym sama sobie ten post skomentuję, bo nikt inny nie zrobi tego na pewno, gdyż popularność moja i mojego bloga jest porównywalna do konta na Twitterze Bridget Jones oraz książki o Bridget i jej Twitterze (ale to ostatnie, to może i lepiej). 

(Posłowie: Oczywiście, dla tych, co mnie nie kojarzą, a wejdą tu z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, dodam dla formalności, że cała wypowiedź miała charakter czysto ironiczny i nie, nie zamierzam zupełnie przypadkiem wypaść przez balkon z powodu łańcuszka. Zwłaszcza że nie mam balkonu.)

środa, 3 września 2014

Środa minie, tydzień zginie!

Gdyby niektórzy moi znajomi wiedzieli, jakie role przyjmują w moich najbardziej kretyńskich snach, to chyba szybko skasowaliby mój numer telefonu. Do czołówki ostatnich dni należy nowo nabyta małżonka kolegi-kolegi (w sumie średnio znajoma, co pozwala uniknąć krępujących sytuacji z usuwaniem kontaktu), która pewnej nocy za pośrednictwem moich sennych fantazji okazała się być w ciąży. Niestety, z ostatecznych ustaleń wynikało, że nie jest to dziecko kolegi-kolegi, ponieważ ożenił się on z Marzeną celem uczynienia z niej surogatki. Nowożeńcom z tego miejsca serdecznie gratuluję i życzę owocnego pożycia.

Innym przykładem jest dość bliska niegdyś moja koleżanka, która z racji rozluźnienia kontaktów również może już nie być posiadaczką mojego numeru telefonu, ale nie sądziłam jak dotąd, że jest to powód do całkowitego unicestwienia. Scenariusz mojego snu sprzed kilku dni przedstawiał ją natomiast nie tylko jako osobę przebywającą na stałe w szpitalu psychiatrycznym, ale również jako moją niedoszłą (jak wnioskuję) morderczynię. I kto tu jest psychiczny?

Także strzeżcie się i zastanówcie dobrze, czy nie lepiej zawczasu usunąć mnie ze znajomych na Facebooku.

Z nowości: nowa praca nie jest taka zła, jak wydawało mi się na początku, lub też jeszcze nie zaczęła być zła, co okaże się, kiedy początek minie całkowicie. Albo po jutrzejszym teście, do którego powinnam się właśnie uczyć, ale piszę notkę. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Dostałam ostatnio zlecenie, które z okazji braku czasu musiałam porzucić, nad czym ubolewam. Brak czasu wynika z faktu, że jadę na Rajd Wisły, potem idę na wesele, a w międzyczasie tłukę się codziennie godzinę do pracy w jedną, a potem w drugą stronę. Moje ubolewanie wynika natomiast z faktu, że jestem pracoholiczką o wygórowanych ambicjach. Lub też, bliżej prawdy, że wolałabym robić takie rzeczy, niż tkwić w nie swojej branży, z której coraz trudniej będzie się wykaraskać. Największy, absolutnie największy, paradoks mojego życia staje się codziennością. Mimo to miło jest po niecałym miesiącu mieć świadomość, że zalicza się same pochwały od nowego szefa (i że ryczało się na zapleczu tylko raz).  

Podsumowując: nie licząc depresyjnych opisów, których wysłuchuję notorycznie od pewnych osób i po których mam ochotę się położyć i poczekać na śmierć; tego, że zasypiam (równie notorycznie) na wszystkich filmach i serialach, które bardzo chcę obejrzeć z M. wieczorem po powrocie z pracy, ale oczy same mi się zamykają; cholernego szkolenia, na które wysyłają mnie do Łodzi w przyszłym tygodniu, a na które nie chcę (bardzo!) jechać; oraz drobnego szczegółu w postaci czekającej mnie wkrótce zmiany stanu cywilnego na "wdowa" (a wszystko z winy mojego upartego jak osioł męża, który wybiera się w cholerne Rysy); jest naprawdę, naprawdę zabawnie.