czwartek, 10 grudnia 2015

Gawiedziowstręt, źle się czuję w tłumie

Jeszcze nigdy w dziejach mojej marnej egzystencji nie rozmawiało mi się z ludźmi tak źle, jak w ostatnim czasie.

Z jednej strony mam na to całkowicie wyjebane, z drugiej - nawet mnie to cieszy. A z trzeciej trochę mnie to czasem przeraża. Najważniejsze, że nadal dochodzimy do jakiegoś trójwymiaru.

niedziela, 29 listopada 2015

Myślę, że wstawianie numerków w tę linijkę naprawdę ułatwiłoby mi życie

Wszystko się zmienia. Ludzie, poglądy, czasy, obyczaje, ustroje polityczne, hierarchie wartości. No prawie wszystko. Ale są też rzeczy absolutnie niezmienne i są nimi napisy na kapslach z Tymbarka, co odkryłam wczoraj. Widzę w tym co prawda potencjał na cieplutką posadkę dla kreatywnego copywritera, ale jakoś nie mam większych złudzeń, co do realizacji tego projektu, przynajmniej w powiązaniu z moją osobą. No cóż, ich strata. Na pewno nie moja, bo przecież za jakieś półtora roku znowu będę mogła sobie z równie szklanej butelki wypić złocisty płyn, nie mający nic wspólnego z jabłkami, no chyba że będzie to cydr. I brak jakiegokolwiek napisu po wewnętrznej stronie kapsla z całą pewnością nie będzie mi wówczas robił żadnej różnicy. A oszałamiająca kariera na kasie w jakimś owadzim sklepie będzie czekała na mnie z otwartymi ramionami.

Czytam sobie ostatnio cykl o wiedźmach Pratchetta i długie jesienne wieczory miałyby szansę stać się naprawdę pięknymi chwilami, gdybym mogła jeszcze bez ograniczeń testować nowy śliczny młynek do kawy, który dostaliśmy z M. od moich rodziców. Niestety, kiedy już będę mogła z tego dobrodziejstwa korzystać w pełni i bez wyrzutów sumienia, prawdopodobnie nie będę miała czasu na przeczytanie ani jednej strony książki, chyba że będzie to książka o pielęgnacji niemowląt i tylko pod warunkiem, że nad nią nie zasnę.

A jeśli już mowa o zmianach, gdyby ktoś był łaskaw zabrać mnie z kosmosu, w którym się aktualnie znajduję, i postawić mnie na chociaż sekundę w normalnym świecie, to będę naprawdę wdzięczna.

wtorek, 29 września 2015

Kim właściwie była ta piękna pani?

Śniła mi się dzisiaj w pełnej okazałości. I to dosłownie, bo przez moment była całkiem naga. Choć nigdy tak naprawdę nie widziałam jej nago. 

Dokładnie taka, jaką ją pamiętam, w sytuacjach typowych dla niej, nawet mimika twarzy, którą kiedyś znałam na pamięć, wyglądała tak realistycznie, że obudziłam się strasznie zdziwiona, że to jednak był sen. W tym śnie zatęskniłam za nią tak bardzo, że aż zakłuło. Przez ułamek sekundy, nad ranem, leżąc wtulona w M., odleciałam w świat, w którym miałam ją na wyciągnięcie ręki, w którym mogłabym ją do siebie przyciągnąć i przytulić, tak jakby tamte zdarzenia i wszystkie te lata, które minęły, nigdy nie miały miejsca. Świat, który kiedyś przecież istniał naprawdę. I który zniknął tak samo szybko, jak się przypadkiem pojawił.

A jeszcze nie tak dawno, może ze dwa miesiące temu (choć teraz wydaje mi się to całkowicie inną rzeczywistością), otworzyłam magiczne żółte pudełko, w którym od lat trzymam wszystko, co po niej zostało. Oprócz nostalgicznego uśmiechu i nutki politowania dla samej siebie, że chomikuję talizmany po czymś, czego już nie ma, nie poczułam wtedy chyba nic. 

Mogłabym ją dziś spotkać na ulicy, a gdybym się uparła, mogłabym ją sama znaleźć. Mogłabym napisać, zadzwonić, albo po prostu pójść i zobaczyć ją naprawdę, namacalną i prawdziwą bardziej niż we śnie. Tyle że nie miałoby to najmniejszego sensu, nawet nie wiem, co mogłabym jej właściwie dzisiaj powiedzieć. 

To chyba hormony działają na mnie w taki sposób, że w tym roku jakoś nie mogę doczekać się świąt i śniegu, choinki i sernika, którego ostatecznie pewnie i tak nie zjem. I chociaż już od kilku lat mam swoją choinkę w swoim domu, z M. i kotem (choć po prawdzie nie była to nigdy do końca normalna choinka), a za rok być może będziemy tę choinkę (w końcu być może całkiem normalną) ubierać niekoniecznie tylko dla siebie, dzisiaj zastanowiłam się przez chwilę, przy ilu takich choinkach siedziałam kiedyś z kimś takim jak ona. Z kimś kto był, a potem zniknął, z kimś, z kim miało być dobrze, a wyszło jak zawsze, z kimś, po kim nie zostały mi magiczne żółte pudełka, albo może i by zostały, gdybym dla swojego dobra nie musiała ich spalić.

Żeby nie było wątpliwości: moich choinek z M. nie zamieniłabym na żadne inne, a już na pewno nie na tamte. A gdybym się z nią spotkała, być może jak zawsze w tym samym miejscu, nie wzięłaby mnie za rękę, tak jak kiedyś, i wcale bym zresztą nie chciała. Po prostu chyba jesień za oknem - albo te przeklęte hormony, albo i to i to - coś zmusiło mnie, żebym dzisiaj natychmiast po przebudzeniu włączyła komputer, a potem popłakała się, pisząc przedostatni akapit. I na szczęście chwilowo nie muszę się zastanawiać, jak bardzo jest to nieracjonalne.

wtorek, 22 września 2015

Będzie bez cenzury

Jako że dziś wszyscy najwyraźniej zmówili się, żeby mnie wkurwić, napiszę sobie notkę.

Mam ochotę zrobić sobie koszulkę z napisem "Jestem tylko w ciąży, nie zostałam ubezwłasnowolniona. Mój mózg również jako tako prosperuje". Mam ochotę rozpierdolić ściany, wrzucić kolegę, który usiłował wyświadczyć mi przysługę, do rzeki, a potem uciec stąd i wrócić za osiem lat, z odchowanym dzieckiem i kurewską satysfakcją, a już na pewno nie gadać z nikim przez najbliższe dwa miesiące.

Z tego miejsca serdeczne pozdrowienia dla wszystkich ciotek i pociotek, z którymi nie miałam kontaktu przez ostatnie dziesięć lat, a które mimo tego drobnego faktu świetnie orientują się w realiach mojego życia i oczywiście mają na nie o wiele lepszy plan niż ja.

Chyba przypadkiem bez większych oporów udało mi się wtrącić, że zostanę matką. Nie trzeba chyba nadmieniać, że znerwicowaną. 

Z (wątpliwych) plusów: wciąż bardziej chce mi się rzygać od patrzenia na ludzką głupotę niż z powodu ciążowych mdłości. 


poniedziałek, 27 lipca 2015

You can’t use up creativity. The more you use, the more you have

Zastanawiam się ostatnio, co jest bardziej irytujące: czy kiedy ludzie nie używają przecinków w ogóle, czy kiedy używają ich nieumiejętnie. I z przerażeniem dochodzę do wniosku, że chyba jednak wolę, kiedy wstawiają je źle, ale przynajmniej wiedzą o ich istnieniu.

Wczoraj oglądaliśmy z M. Akademię Pana Kleksa. Zachwyca mnie świadomość, że widzieliśmy ten film oboje w dzieciństwie, M. opowiada mi, że jako mały chłopiec był na nim w kinie, że ma gdzieś jeszcze muzykę z filmu na winylu, ja mówię mu, że pół dzieciństwa zajęło mi zbieranie czerwonych guzików i mieszanie farb na palecie, a oboje pamiętamy, że baliśmy się sceny z wilkołakami, wycia i świecących oczu. A teraz siedzimy wieczorem i oglądamy to wszystko razem. No po prostu piękne. :-)

A propos filmów, kończę oglądać Miasteczko na Playerze. Błogosławię tego geniusza, który postanowił dać mi możliwość obejrzenia majstersztyku, kojarzącego mi się z wakacjami u ciotki sprzed 15 (!) lat, czarną porzeczką w ogrodzie i spacerami z Kuzynem. Dodatkową atrakcją jest odkrywanie takich perełek jak fakt, że gra tam Maria Peszek, albo że kręci mnie jeden facet, co w wieku 13 lat było dla mnie absolutnie nie do pomyślenia. 

A propos wakacji, mam pięć tygodni wolnego, dokładnie tak jak wtedy, kiedy wieczorami w domu ciotki nad jeziorem oglądałam z Kuzynem Miasteczko, a po nocach horrory, których wtedy jeszcze się nie bałam. W międzyczasie robię sobie naszyjniki z filcu, a ostatnio wzięłam z domu książki do angielskiego z silnym postanowieniem, że się wreszcie przełamię, zacznę gadać i kiedyś wyjedziemy z chorego kraju, w którym sama myśl o szukaniu nowej pracy na nowych śmieciowych umowach mnie osłabia. Ale że ostatnio opieprzyłam kogoś za marudzenie, na tej wzmiance kończę malkontenctwo. Bo tak ogólnie, bardzo ogólnie, to świeci słońce i jest naprawdę fajnie.

czwartek, 16 lipca 2015

Grunt to mieć dobry plan

Najlepsze pomysły na to, co chciałabym tu napisać i absolutnie największa wena, która zapewne zaprowadziłaby mnie w niedługim czasie do literackiej sławy, przychodzą perfidnie około 4:00 nad ranem, upewniają się że, mimo że mnie bez problemu obudzą, nie dadzą rady wyciągnąć mnie z łóżka, a potem zawiedzione wychodzą, dać zapewne szansę na nagrodę Nobla komuś, kto na to bardziej zasługuje, czytaj: nie ma obok siebie M., do którego może się przytulić i ponownie zasnąć, lub też nawet nie zasypiać, ale po prostu się przytulić. No cóż, na Nobla tracę szansę całkowicie, ale pozostaje mi lekka wiara w to, że musi jednak istnieć jakaś równowaga w przyrodzie.

Dobra, obudziłam się pół godziny temu i trochę majaczę.

Bezrobocie, chociaż do końca jeszcze na nim nie jestem, nie musi być straszne i złe, pod warunkiem, że cieszysz się chwilą wolności, zamiast stresować dożywotnim brakiem perspektyw i zatrudnienia, jak to robiłam rok temu. W przerwach między rekreacyjnym jeszcze chodzeniem do pracy, oglądaniem wszystkich możliwych seriali, czytaniem i gotowaniem zupy pomidorowej, zastanawiam się, jaki wybrać kierunek mojej dalszej kariery, bo jak powszechnie wiadomo, mam tyle możliwości, że nie wiem, na co się zdecydować. Ostatecznie wyląduję pewnie na kasie, w robocie najbardziej rozwojowej i przyszłościowej, przynajmniej do momentu, kiedy zlikwidują mi stanowisko pracy na rzecz samoobsługowej maszyny.

A tak na serio serio, to chciałabym byś researcherem i myślę, że bez problemu uda mi się to marzenie zrealizować w tej dziurze.

W niedzielę idę na chrzciny, cóż to będzie za impreza. Żeby ją sobie uatrakcyjnić, postanowiłam jeszcze się poświęcić i porobić M. za szofera, żeby przynajmniej on mógł się jakoś znieczulić. Chociaż nie ma chyba takiej ilości alkoholu, która przyćmiłaby obopólną i entuzjastycznie wyrażaną radość dwóch babć oraz przyszłej matki chrzestnej. Plan jest taki, że mniej więcej od 15:00, czyli w okolicach końca obiadu, zacznę rozmyślać o wakacjach w Rumunii, na które jedziemy za równiutki miesiąc i będę tak sobie rozmyślać do wieczora. Lub też będę ukradkiem pod stołem studiować polsko-rumuńskie rozmówki, wtedy przynajmniej będzie z tego dnia jakiś pożytek.

niedziela, 5 lipca 2015

Jako że do tej pory nie miałam swojego komputera, a teraz mam całe dwa (na bogatości), wracam tu ze zdwojoną siłą. Bo trochę czasu od stycznia minęło, a ja już prawie nie pamiętam, jak się budowało zdania wielokrotnie złożone... 

środa, 14 stycznia 2015

Będzie krótko

Mam w głowie dwa przemyślenia. Wynika z nich, że:

Absolutnie najlepszą potrawą na całym świecie, jaką kiedykolwiek wymyślono, jest kanapka, którą ktoś, komu na tobie zależy, zrobi ci rano do szkoły/pracy/itp.

Porażka, którąś się z kimś dzieli, boli tylko w połowie.


 A teraz, żeby pogrążyć się całkowicie, dodam refren piosenki, której reszty tekstu nie rozumiem. Nie zmienia to faktu, że ów refren pomógł mi wczoraj jedną z takich porażek przeżyć i przeboleć:

Jesteś sterem, białym żołnierzem, nosisz spodnie, więc walcz!
Jesteś żaglem, szalonym wiatrem, twoja siła to skarb.


(A kanapka genialna, jak zawsze.)