wtorek, 29 września 2015

Kim właściwie była ta piękna pani?

Śniła mi się dzisiaj w pełnej okazałości. I to dosłownie, bo przez moment była całkiem naga. Choć nigdy tak naprawdę nie widziałam jej nago. 

Dokładnie taka, jaką ją pamiętam, w sytuacjach typowych dla niej, nawet mimika twarzy, którą kiedyś znałam na pamięć, wyglądała tak realistycznie, że obudziłam się strasznie zdziwiona, że to jednak był sen. W tym śnie zatęskniłam za nią tak bardzo, że aż zakłuło. Przez ułamek sekundy, nad ranem, leżąc wtulona w M., odleciałam w świat, w którym miałam ją na wyciągnięcie ręki, w którym mogłabym ją do siebie przyciągnąć i przytulić, tak jakby tamte zdarzenia i wszystkie te lata, które minęły, nigdy nie miały miejsca. Świat, który kiedyś przecież istniał naprawdę. I który zniknął tak samo szybko, jak się przypadkiem pojawił.

A jeszcze nie tak dawno, może ze dwa miesiące temu (choć teraz wydaje mi się to całkowicie inną rzeczywistością), otworzyłam magiczne żółte pudełko, w którym od lat trzymam wszystko, co po niej zostało. Oprócz nostalgicznego uśmiechu i nutki politowania dla samej siebie, że chomikuję talizmany po czymś, czego już nie ma, nie poczułam wtedy chyba nic. 

Mogłabym ją dziś spotkać na ulicy, a gdybym się uparła, mogłabym ją sama znaleźć. Mogłabym napisać, zadzwonić, albo po prostu pójść i zobaczyć ją naprawdę, namacalną i prawdziwą bardziej niż we śnie. Tyle że nie miałoby to najmniejszego sensu, nawet nie wiem, co mogłabym jej właściwie dzisiaj powiedzieć. 

To chyba hormony działają na mnie w taki sposób, że w tym roku jakoś nie mogę doczekać się świąt i śniegu, choinki i sernika, którego ostatecznie pewnie i tak nie zjem. I chociaż już od kilku lat mam swoją choinkę w swoim domu, z M. i kotem (choć po prawdzie nie była to nigdy do końca normalna choinka), a za rok być może będziemy tę choinkę (w końcu być może całkiem normalną) ubierać niekoniecznie tylko dla siebie, dzisiaj zastanowiłam się przez chwilę, przy ilu takich choinkach siedziałam kiedyś z kimś takim jak ona. Z kimś kto był, a potem zniknął, z kimś, z kim miało być dobrze, a wyszło jak zawsze, z kimś, po kim nie zostały mi magiczne żółte pudełka, albo może i by zostały, gdybym dla swojego dobra nie musiała ich spalić.

Żeby nie było wątpliwości: moich choinek z M. nie zamieniłabym na żadne inne, a już na pewno nie na tamte. A gdybym się z nią spotkała, być może jak zawsze w tym samym miejscu, nie wzięłaby mnie za rękę, tak jak kiedyś, i wcale bym zresztą nie chciała. Po prostu chyba jesień za oknem - albo te przeklęte hormony, albo i to i to - coś zmusiło mnie, żebym dzisiaj natychmiast po przebudzeniu włączyła komputer, a potem popłakała się, pisząc przedostatni akapit. I na szczęście chwilowo nie muszę się zastanawiać, jak bardzo jest to nieracjonalne.

wtorek, 22 września 2015

Będzie bez cenzury

Jako że dziś wszyscy najwyraźniej zmówili się, żeby mnie wkurwić, napiszę sobie notkę.

Mam ochotę zrobić sobie koszulkę z napisem "Jestem tylko w ciąży, nie zostałam ubezwłasnowolniona. Mój mózg również jako tako prosperuje". Mam ochotę rozpierdolić ściany, wrzucić kolegę, który usiłował wyświadczyć mi przysługę, do rzeki, a potem uciec stąd i wrócić za osiem lat, z odchowanym dzieckiem i kurewską satysfakcją, a już na pewno nie gadać z nikim przez najbliższe dwa miesiące.

Z tego miejsca serdeczne pozdrowienia dla wszystkich ciotek i pociotek, z którymi nie miałam kontaktu przez ostatnie dziesięć lat, a które mimo tego drobnego faktu świetnie orientują się w realiach mojego życia i oczywiście mają na nie o wiele lepszy plan niż ja.

Chyba przypadkiem bez większych oporów udało mi się wtrącić, że zostanę matką. Nie trzeba chyba nadmieniać, że znerwicowaną. 

Z (wątpliwych) plusów: wciąż bardziej chce mi się rzygać od patrzenia na ludzką głupotę niż z powodu ciążowych mdłości.