środa, 3 września 2014

Środa minie, tydzień zginie!

Gdyby niektórzy moi znajomi wiedzieli, jakie role przyjmują w moich najbardziej kretyńskich snach, to chyba szybko skasowaliby mój numer telefonu. Do czołówki ostatnich dni należy nowo nabyta małżonka kolegi-kolegi (w sumie średnio znajoma, co pozwala uniknąć krępujących sytuacji z usuwaniem kontaktu), która pewnej nocy za pośrednictwem moich sennych fantazji okazała się być w ciąży. Niestety, z ostatecznych ustaleń wynikało, że nie jest to dziecko kolegi-kolegi, ponieważ ożenił się on z Marzeną celem uczynienia z niej surogatki. Nowożeńcom z tego miejsca serdecznie gratuluję i życzę owocnego pożycia.

Innym przykładem jest dość bliska niegdyś moja koleżanka, która z racji rozluźnienia kontaktów również może już nie być posiadaczką mojego numeru telefonu, ale nie sądziłam jak dotąd, że jest to powód do całkowitego unicestwienia. Scenariusz mojego snu sprzed kilku dni przedstawiał ją natomiast nie tylko jako osobę przebywającą na stałe w szpitalu psychiatrycznym, ale również jako moją niedoszłą (jak wnioskuję) morderczynię. I kto tu jest psychiczny?

Także strzeżcie się i zastanówcie dobrze, czy nie lepiej zawczasu usunąć mnie ze znajomych na Facebooku.

Z nowości: nowa praca nie jest taka zła, jak wydawało mi się na początku, lub też jeszcze nie zaczęła być zła, co okaże się, kiedy początek minie całkowicie. Albo po jutrzejszym teście, do którego powinnam się właśnie uczyć, ale piszę notkę. Pewne rzeczy się nie zmieniają.

Dostałam ostatnio zlecenie, które z okazji braku czasu musiałam porzucić, nad czym ubolewam. Brak czasu wynika z faktu, że jadę na Rajd Wisły, potem idę na wesele, a w międzyczasie tłukę się codziennie godzinę do pracy w jedną, a potem w drugą stronę. Moje ubolewanie wynika natomiast z faktu, że jestem pracoholiczką o wygórowanych ambicjach. Lub też, bliżej prawdy, że wolałabym robić takie rzeczy, niż tkwić w nie swojej branży, z której coraz trudniej będzie się wykaraskać. Największy, absolutnie największy, paradoks mojego życia staje się codziennością. Mimo to miło jest po niecałym miesiącu mieć świadomość, że zalicza się same pochwały od nowego szefa (i że ryczało się na zapleczu tylko raz).  

Podsumowując: nie licząc depresyjnych opisów, których wysłuchuję notorycznie od pewnych osób i po których mam ochotę się położyć i poczekać na śmierć; tego, że zasypiam (równie notorycznie) na wszystkich filmach i serialach, które bardzo chcę obejrzeć z M. wieczorem po powrocie z pracy, ale oczy same mi się zamykają; cholernego szkolenia, na które wysyłają mnie do Łodzi w przyszłym tygodniu, a na które nie chcę (bardzo!) jechać; oraz drobnego szczegółu w postaci czekającej mnie wkrótce zmiany stanu cywilnego na "wdowa" (a wszystko z winy mojego upartego jak osioł męża, który wybiera się w cholerne Rysy); jest naprawdę, naprawdę zabawnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz